Rosja jest biegunem pozbawionym magnetyzmu - Sławomir Dębski dla Histmag
Dr Sławomir Dębski, dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych i ekspert w zakresie stosunków polsko-rosyjskich i polsko-niemieckich, w wywiadzie udzielonym „Histmagowi” nie tylko przedstawia swoje poglądy na temat relacji Polski z sąsiadami i z USA, ale także uważane często za kontrowersyjne tezy o obecnej polityce rosyjskiej. Czy czeka nas nowa zimna wojna, czy też pomysł ten należy włożyć między bajki?
Dr Sławomir Dębski – doktor nauk historycznych, ekspert w zakresie stosunków polsko-niemieckich, polsko-rosyjskich i niemiecko-rosyjskich. Autor cenionej monografii „Między Berlinem a Moskwą. Stosunki niemiecko-sowieckie 1939-1941”. Od 2007 roku dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. W Instytucie od 2000 roku, w latach 2002-2007 kierownik Biura Analiz PISM. Redaktor naczelny dwumiesięcznika „Polski Przegląd Dyplomatyczny” (od 2007 r.) oraz „Biuletynu PISM”, redaktor rosyjskojęzycznego kwartalnika „Europa” (od 2003, wcześniej zastępca red. nacz.). Współautor i redaktor 15 książek. Kamil Janicki: Kieruje Pan jedną z najważniejszych w Polsce instytucji specjalizujących się w analizie obecnych stosunków międzynarodowych. Z wykształcenia jest Pan tymczasem historykiem. Czy w Pana opinii historia, wykształcenie historyczne, ułatwia badanie bieżących wydarzeń?
Sławomir Dębski: To jest głównie kwestia warsztatu, metod gromadzenia i analizy danych. Warsztat historyczny jest tak samo dobry jak każdy inny. Jeśli ekonomista, prawnik, poniekąd także socjolog, dysponuje jakimś dobrym warsztatem to ułatwia mu to przetwarzanie informacji. Wykształcenie historyczne ma natomiast tę specyfikę, że pozwala na akumulowanie wiedzy dotyczącej zjawisk zachodzących na przestrzeni kilku wieków. Pewne pojęcia, pewien sposób myślenia o polityce kształtowały się przez dłuższy okres czasu. Zazwyczaj politycy nie zdają sobie sprawy, że ich propozycje rzadko są przełomowe i nowatorskie. Generalnie rzecz biorąc sposób prowadzenia polityki, choć zmienia się pod wpływem mediów czy szybkości obiegu informacji, to opiera się na trwałych i z trudem ulegających zmianie trendach.
KJ: Na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy mieliśmy do czynienia z dwoma ważnymi wydarzeniami o znaczeniu międzynarodowym na obszarze tzw. byłego bloku wschodniego – jednostronnym ogłoszeniem niepodległości przez Kosowo i wojną gruzińsko-rosyjską. W obydwu przypadkach media, ale także autorzy opracowań analitycznych, nie tylko polskich, zasadniczo pomijali rolę historii. Tymczasem zdaniem stron zaangażowanych we wskazane konflikty, mają one nawet wielowiekowe podłoże. Jakie jest, Pana zdaniem, realne znaczenie historii w konfliktach politycznych, szczególnie na obszarze postradzieckim?
SD: Nic się oczywiście nie dzieje we współczesnym świecie znienacka, out of the blue sky, jak to by powiedział Anglik. Historia przy analizie politologicznej jest pomocną wiedzą kontekstową. Wcześniejsze etapy procesów z którymi mamy do czynienia obecnie, są ważne. Na obszarze postradzieckim historia odgrywa rolę może nawet istotniejszą, ponieważ mamy tam do czynienia de facto z procesem rozpadu imperium kolonialnego. Dlatego analitykowi przydaje się wiedza o podobnych procesach z przeszłości. Przykłady narodów, które doświadczały polityki kolonialnej pokazują, że są one dzisiaj szczególnie wrażliwe na przejawy imperializmu i na kwestie historyczne. W Wielkiej Brytanii czy Francji, byłych krajach imperialnych, następuje samoograniczenie wynikające z historii – pewnych inicjatyw politycznych Paryż czy Londyn nie mogą i nie próbują zgłaszać jako byłe metropolie imperiów, aby nie narażać się na gwałtowny sprzeciw swoich dawnych kolonii. Przeszłość kolonialna niekoniecznie więc poszerza spektrum możliwych działań politycznych. Natomiast w Europie Wschodniej nie wszyscy mają tego świadomość. Nawet teza, którą sformułowałem, że mamy do czynienia z normalnym procesem rozpadu imperium i tendencjami postkolonialnymi, wywołałaby oburzenie u wielu Rosjan. Tymczasem wynika ona rzecz jasna z wykorzystania warsztatu historycznego i historykowi zawsze łatwiej jest znajdować analogie tego rodzaju.
KJ: Chciałbym się odwołać do innego Pana poglądu, który przedstawił Pan na łamach Gazety Wyborczej w 2007 roku. Pisał Pan wówczas, że Polska w relacjach z Rosją powinna postępować bez pośpiechu i że właśnie takie podejście może odnieść skutek. To co mnie zastanowiło, to czy zmiana polityki po naszej stronie może przynieść jakiekolwiek efekty. Czy myślenie o Polsce jako moście bądź wymagającej czy to marginalizacji czy zniesienia barierze między Niemcami a Rosją nie jest zbyt mocno zakorzenione w myśleniu rosyjskiej klasy politycznej?
SD: Moja teza wynikała z pewnej obserwacji. Wskazywałem we wspomnianym tekście, że w istocie mamy do czynienia z powtarzalnością zachowań polskiej elity politycznej w stosunku do Rosji. Zwracałem uwagę, że za każdym razem, w każdych wyborach pojawia się hasło, że oto celem kolejnej partii jest poprawa relacji polsko-rosyjskich. Wszystkie, proszę mi wierzyć, wszystkie dotychczas rządzące siły polityczne w Polsce szły do wyborów z hasłem: „to my się przyczynimy do tego, że stosunki z Rosją się poprawią. To my, właśnie my, je naprawimy”. Oceniając późniejsze osiągnięcia muszę powiedzieć, i chyba nie będzie to teza szczególnie kontrowersyjna, że te stosunki wcale nie stawały się lepsze. A niekiedy znacznie się pogarszały. Podajmy przykład. Uważa się powszechnie, że poprzedni rząd i urzędujący obecnie prezydent przyczynili się do widocznego pogorszenia relacji polsko-rosyjskich. Taka teza polityczna funkcjonuje, bo jest wygodna jako środek kierujący krytykę publiczną w określoną stronę. Na potrzeby debaty politycznej jest to więc teza zrozumiała i naturalna. Ale jeśli sięgniemy pamięcią wstecz, do lat 2004-2005, to przypomnimy sobie, że PiS szedł po władzę z hasłami poprawy relacji z Rosją. To koniec kadencji wcześniejszego prezydenta, Aleksandra Kwaśniewskiego, był jednym z najgorszych okresów w stosunkach polsko-rosyjskich. I w kampanii wyborczej padały wówczas zapewnienia, że prawica poprawi sytuację, która, jak mówiono, gorsza już być nie mogła.
W artykule zwracałem uwagę, że tendencje te były i są w istocie jednostronne. Rosjanie nie mają wielkiego interesu w dbaniu o dobre stosunki z Polską. Dla Rosjan nie jesteśmy szczególnie ważnym partnerem politycznym.
Debata „Francja i Polska – partnerstwo strategiczne na XXI wiek?” zorganizowana przez PISM w marcu 2009 roku (fot. PISM/K. Kołakowska). KJ: Wskazywał Pan jednak, że na rosyjskie podejście do znaczenia Polski duży wpływ miało wstąpienie naszego kraju do Unii Europejskiej...
SD: To prawda. Od 2005 roku sytuacja się zmieniła, natomiast wcześniej mieliśmy 15 lat stosunków albo nijakich, albo złych. Od 2005 roku Rosja, ku swojemu zaskoczeniu, zauważyła że Polska wcale nie jest w Unii Europejskiej członkiem drugiej kategorii. To zaskoczenie jest dowodem, że potencjał analityczny dyplomacji rosyjskiej wcale nie jest tak wybitny, jak się często uważa. Rosjanie sądzili, że nowe państwa nie będą mieć pełnych praw, że to będzie odtworzenie systemu klienckiego. Sam spotkałem się z opinią, wypowiedzianą przez przedstawiciela elity biznesowej Rosji, który mówił, że wydawało mu się, że po rozszerzeniu Unii będzie tzw. okres kandydacki. To nawiązanie do pewnego etapu wchodzenia do partii komunistycznej. Jak człowiek chciał zostać członkiem partii to nie wystarczało się zapisać. Aż do momentu udzielenia pełnych praw nowy członek miał bardzo ograniczone możliwości uczestniczenia w życiu partyjnym. Tu historyk może dostrzec, jak głęboko wskazanemu rozmówcy wryła się w świadomość struktura poprzedniego systemu – dzisiaj, niemal 20 lat po upadku ZSRR, jest on biznesmenem, ale wciąż myśli jak komunista.
Strona rosyjska oczywiście wsłuchuje się w to, co dzieje się w Polsce. Jeśli Polscy politycy głoszą, że poprawią stosunki z Rosją to sami tworzą presję społeczną. Rosjanie są tego świadomi. Moim postulatem jest, aby nad kontaktami polsko-rosyjskimi pracować długodystansowo. Musimy pamiętać, że w tym przypadku chodzi o relacje bilateralne między podmiotami o dużej różnicy potencjałów. W takich przypadkach zawsze więcej zależy od państwa o większym potencjale. Oczywiście, członkostwo w Unii pozwala nam tę różnicę potencjałów do jakiegoś stopnia równoważyć – bo z kolei w relacjach Unia Europejska – Rosja to Rosja jest słabszym partnerem.
KJ: Odwołam się do jeszcze jednego Pana artykułu, opublikowanego w październiku 2008 roku w „International Herald Tribune”. Pisał Pan w tekście zatytułowanym „The paradox of an unattractive Russia”, że Moskwa mogłaby trwale wciągnąć Ukrainę w swoją strefę wpływów tylko uciekając się do środków zbrojnych lub szantażu energetycznego. Tego zaś nie może zrobić, bo straciłaby jedyną szansę zjednania sobie serc i umysłów mieszkańców Europy Wschodniej. Czy nie sądzi Pan, że wydarzenia z ostatnich miesięcy, szczególnie długotrwały szantaż gazowy wobec Ukrainy na początku roku, który dotknął także wielu innych państw, w tym Polski wciąż nie otrzymującej zakontraktowanych ilości gazu, weryfikują w jakimś stopniu przedstawioną tezę? Zarazem odnoszę wrażenie, że Pana stanowisko jest niezwykle optymistyczne, jeśli skonfrontować je z niektórymi posunięciami Rosji, w żadnym razie nie wskazującymi na chęć zjednywania sobie serc i umysłów, takimi jak np. ideologiczny atak na rzekomo rehabilitujące faszyzm państwa bałtyckie czy zablokowanie dostępu do dużej liczby kirgiskich witryn internetowych w ramach nacisków na tamtejsze władze.
SD: Główną tezą, którą wówczas sformułowałem i którą w dalszym ciągu głoszę jest to, że Rosja chciałaby być jednym z głównych centrów współczesnego świata, ale aspiracje te przerastają jej rzeczywisty potencjał. Rosja nie jest ośrodkiem szczególnie atrakcyjnym. Nie oferuje takiego modelu rozwoju czy perspektywy dobrobytu na tyle atrakcyjnej, aby państwa leżące w jej pobliżu chciały zmierzać w tym samym co ona kierunku. Rosja chce więc być biegunem współczesnego świata, tyle że jest biegunem pozbawionym magnetyzmu. W efekcie może mieć skłonność do stosowania rozwiązań siłowych, nawet zbrojnych. Polityka budowania własnej strefy wpływów sama w sobie jest, w moim przekonaniu, koncepcją anachroniczną, Rosja może więc ją realizować tylko przy użyciu anachronicznych narzędzi. Rozszerzenie Unii Europejskiej nie odbywało się dlatego, że przyjeżdżali nad Wisłę jacyś krzyżowcy i paląc wioski tudzież odcinając dostęp do surowców zmusili 38 milionów Polaków by wstąpili w struktury UE. Unia Europejska oferowała pewien atrakcyjny model rozwoju. Szczególnie atrakcyjny dla społeczeństw, które przez 50 lat żyły zniewolone w ramach imperium sowieckiego. Model, który stwarzał szanse na dobrobyt, bezpieczeństwo i większy wpływ na podejmowanie decyzji w skali globalnej. Rosja żadnego z tych profitów nie może zagwarantować. Może poza bezpieczeństwem, ale bardzo iluzorycznym.
Konferencja prasowa na temat publikowanych przez PISM „Polskich Dokumentów Dyplomatycznych” w związku z wydaniem przez Instytut anglojęzycznej edycji dokumentów polskiej dyplomacji sprzed wybuchu II wojny światowej „Polish Documents on Foreign Policy. 24 October 1938 – 30 September 1939” (fot. PISM/K. Kołakowska).
Proszę zauważyć, jak kształtują się obecnie relacje białorusko-rosyjskie. Wydawałoby się, że te modele rozwoju są zbliżone, że łatwiej powinno się Łukaszence z Putinem czy Miedwiediewem dogadywać. Tymczasem Łukaszenka nieustannie szuka nowych możliwości współpracy z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi. Dlaczego? Nie dlatego, aby był jakimś szczególnie zadeklarowanym demokratą. Wiemy, że nim nie jest. Ale Łukaszenka uważa, że lepiej współpracować z UE i USA, bo to są aktorzy działający według określonych reguł, które nie są łamane. W przypadku Rosji takiej pewności nie ma.
KJ: Czy jednak pewność dotrzymywania zobowiązań mogą mieć państwa współpracujące ze Stanami Zjednoczonymi? Takie przeświadczenie zawsze istniało w Polsce: że Ameryka to najpewniejszy możliwy partner. Tymczasem w przypadku np. wojny w Iraku wszelkie oczekiwania dotyczące możliwych korzyści dla Polski, która okazała się wówczas najwierniejszym sojusznikiem administracji George’a Busha, spaliły na panewce.
SD: Ale czy to jest wina Amerykanów czy nasza? W moim przekonaniu raczej nasza. Zaangażowanie się po stronie Amerykanów w Iraku zostało, jak sądzę, zmarnowane. Nawet trudno wskazać, w którym konkretnie momencie zaprzepaszczono rysujące się możliwości. Myślę, że takich momentów było wiele, podobnie jak osób za nie odpowiedzialnych. Z całą pewnością, kiedy zaczynała się operacja iracka w 2003 roku Stany Zjednoczone były w wielkiej potrzebie. Priorytetem było dla nich zdywersyfikowanie odpowiedzialności i stworzenie szerokiej, wielonarodowej koalicji. Czy dostrzeżono ten problem we właściwych proporcjach w Polsce? Mam co do tego wątpliwości. Inna rzecz, czy w ogóle było warto angażować się w sprawę iracką. Z dzisiejszej perspektywy miałbym problem z udzieleniem na to pytanie odpowiedzi twierdzącej. Warto by było, gdybyśmy tamtą szansę wykorzystali, ale tego nie zrobiliśmy. Może nie potrafiliśmy jej wykorzystać? Może obsługa naszej polityki jest niewydolna i w ogóle nie mieliśmy szansy wynieść korzyści ze wsparcia udzielonego w 2003 roku Ameryce? Jeśli tak, to czy możemy winić USA za wykorzystanie naszych słabości?
KJ: Co w takim razie z kwestią tarczy antyrakietowej. W Polsce silne jest poczucie, że strona amerykańska po zmianie administracji zaczęła ignorować wcześniej podjęte zobowiązania. Pojawiły się nawet sugestie, że Polska otrzyma obiecaną baterię Patriot w nieuzbrojonej, czysto pokazowej formie. Czy te przykłady stanowią dowód dalszej niewydolności polskiej dyplomacji?
SD: Tu sytuacja jest trochę inna. Mamy do czynienia ze zmienną, na którą nie mamy wpływu. Jest nowa administracja, która nie czuje się zobowiązana umowami politycznymi (nie prawnymi, celowo to podkreślam) poprzedników. Polska jest w szczególnie trudnej sytuacji, ponieważ po tak długim okresie sprawowania władzy przez republikanów istnieje tendencja w Stanach do postrzegania osiągnięć poprzedniej administracji z bardzo upolitycznionego punktu widzenia. Wobec współpracowników Busha stosowany jest wręcz ostracyzm polityczny, a nawet towarzyski. To się przekłada na relacje z Polską, która bardzo wiele zainwestowała we wsparcie polityki poprzedniej administracji. Dlatego nasz kraj postrzega się przez pryzmat partyjny. To minie i nie powinniśmy się temu dziwić. Mamy do czynienia z naturalnym procesem. Oczywiście taka sytuacja utrudnia nam wyciąganie korzyści z programu National Ballistic Missile Defense, do którego obecna administracja wcale nie jest przekonana. Póki co zdaje się, że bieg wydarzeń, polityka prowadzona przez Rosję, wymusza kontynuację tego projektu. Łatwiej byłoby się z niego wycofać, gdyby nie był politycznie kontrowersyjny. A kontrowersje wywołuje w tym przypadku sprzeciw Rosji. W efekcie mamy do czynienia z kwestią nie tylko obrony przed rakietami wystrzeliwanymi z Bliskiego Wschodu, ale z kwestią pryncypiów.
Debata publiczna „UE po referendum w Irlandii”, zorganizowana przez PISM w czerwcu 2008 roku (fot. PISM/K. Kołakowska). KJ: Zamykając już temat Rosji, czy zgodziłby się Pan z atrakcyjną medialnie tezą, lansowaną np. przez brytyjskiego dziennikarza Edwarda Lucasa, o nadchodzącej „nowej zimnej wojnie”?
SD: Nie, to nonsens. Absolutnie się nie zgadzam. Rosja nie ma w żadnym razie potencjału, aby ją wywołać.
KJ: A wolę polityczną?
SD: Wolę polityczną może mieć, ale co z tego? Moim zdaniem Rosja popełnia błąd strategiczny, który źle świadczy o samej umiejętności strategicznego myślenia. Błąd ten wynika oczywiście z jej systemu władzy. Na czym on polega? Rosja powinna być zainteresowana maksymalnym zbliżeniem z Unią Europejską, NATO, Stanami Zjednoczonymi. To są jedyni możliwi strategiczni sojusznicy Rosji. Opowieści, że Rosja może zbudować jakąś alternatywę wobec systemu integracji transatlantyckiej są równie prawdopodobnie, jak zbudowanie przez Gazprom gazociągu na księżyc, celem zademonstrowania mocarstwowych ambicji.
KJ: Nasuwa mi się w tym momencie na myśl pogląd Nicu Popescu, analityka European Council on Foreign Relations, którego zdaniem rosyjskie elity polityczne celowo kreują obraz wściekłych, kolorowych rewolucjonistów, otaczających Rosję ze wszystkich stron, aby skonsolidować społeczeństwo wokół problemu wspólnego wroga i odwrócić jego uwagę od realnych kłopotów wewnętrznych.
SD: Formułuję podobną obserwację, choć innymi słowami. Część elity politycznej Rosji uważa, że Rosją nikt się nie będzie interesować, jeśli nie będzie ona sprawiać kłopotów. Że Rosja musi stale być w zwarciu, aby mieć wpływ na sytuację międzynarodową. Tymczasem Rosjanie muszą się przyzwyczaić do faktu, że nie dysponują i nie będą już dysponować takim potencjałem, jaki miał Związek Radziecki. Nie będzie to możliwe, choćby baryłka ropy kosztowała 200 dolarów. Ta nieświadomość elit rosyjskich prowadzi do konfliktów i jest czynnikiem potencjalnie destabilizującym na kontynencie europejskim. Rosjanie są na peryferiach Europy i trudno jest im to zaakceptować.
Jeśliby wziąć pod uwagę sprawy, jakimi Europejczycy żyli na przestrzeni ostatnich miesięcy, to na liście znajdą się wybory sekretarza generalnego NATO, wybory do europarlamentu, pakiety antykryzysowe UE. Żaden z tych tematów Rosji nie dotyczy i w żadnej ze wskazanych dyskusji Kreml nie uczestniczy. Rosja to kompletny outsider. Źle jest być na peryferiach i Rosjanie poszukują wehikułów, które ponownie przeniosłyby ich w centrum wydarzeń i zainteresowania. Chcieliby założyć jakąś nową instytucję, w której mieliby szczególne prawa, najlepiej prawo weta. Problem polega na tym, że nikt poza Rosją nie jest tym zainteresowany. Rosjanie próbują pokazywać, że jeśli ich propozycje nie zostaną zaakceptowane, to grozi nam jakieś zagrożenie, że wówczas wybuchnie nowa zimna wojna. Spójrzmy prawdzie w oczy – nie wybuchnie. Nie ma nawet z kim tej zimnej wojny toczyć, a już na pewno nie z Rosjanami, którzy nie dysponują odpowiednim potencjałem.
KJ: Na koniec jeszcze dwa pytania na temat Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, którego jest Pan dyrektorem. Jednym z głównych obszarów działalności PISM jest wydawanie drukiem publikacji historycznych i politologicznych. Które z dotychczasowych publikacji instytutu są Pana zdaniem najbardziej warte uwagi i jakie są plany wydawnicze na kolejne miesiące?
Zobacz recenzję jednego z tomów PDD przygotowaną przez dr. Dariusza Wierzchosia. SD: Sztandarowym projektem PISM, moim zdaniem o historycznym znaczeniu, jest seria „Polskich Dokumentów Dyplomatycznych”. Wielokrotnie słyszy się żale, iż polski sposób myślenia o historii Europy jest nieobecny w debacie światowej. I rzeczywiście cieszymy się, gdy jakikolwiek historyk z kraju położonego bardziej na zachód niż nasz napisze o Polsce w jednym akapicie czy przypisie. A jeśli napisze przypadkiem całą książkę, to będziemy gotowi budować mu pomnik.
Trzeba jednak zrozumieć, że bez pewnych inwestycji w globalną debatę naukową nie można oczekiwać efektów. Taką właśnie inwestycją jest udostępnianie dokumentów dyplomatycznych historykom, czy badaczom stosunków międzynarodowych. „Polskie Dokumenty Dyplomatyczne” są nie tylko inwestycją, ale także swoistym pomnikiem 20 lat niepodległej Polski. Wszystkie rozwinięte państwa na świecie zrealizowały już podobne projekty – serii tego typu jest około 40. Polska jest jednym z ostatnich krajów rozwiniętych, który podjął się wydawania dokumentów swojej dyplomacji. Od dawno mówiono o potrzebie stworzenia czegoś takiego, jak np. „Foreign Relations of the United States” czy „Documents on British Foreign Policy”. Po 1989 roku kilkakrotnie próbowano uruchomić tę inicjatywę w Polsce, ale dopiero Polskiemu Instytutowi Spraw Międzynarodowych z jego pierwszym dyrektorem prof. Ryszardem Stemplowskim się to udało. Rocznie wydajemy 2–3 tomy. W najbliższym czasie zamierzamy wypełnić okres 20-lecia międzywojennego. Mamy podpisanych już kilkanaście umów z redaktorami kolejnych tomów, projekt postępuje więc do przodu.
Dopiero co wydaliśmy specjalny, okolicznościowy tom dokumentów, wyjątkowo zredagowany w języku angielskim – „Polish Documents on Foreign Policy. 24 October 1938 – 30 September 1939”. Okazją jest oczywiście 70. rocznica wybuchu II wojny światowej. Jest to jedna z metod docierania z polskimi źródłami, a tym samym polską perspektywą, do badaczy i osób zainteresowanych sprawami międzynarodowymi na całym świecie. Także ostatnio wydaliśmy inny „aneks” do „Polskich Dokumentów Dyplomatycznych” – tom zawierający dokumenty dotyczące lat 1918–1919, a w szczególności analizy przygotowywane na potrzeby polskiej delegacji na konferencję pokojową w Paryżu. Dotąd nie były one niemal wykorzystywane przez polskich historyków, ponieważ są to materiały rozproszone. Postanowiliśmy ich nie drukować w „Polskich Dokumentach Dyplomatycznych”, ale przygotować osobny tom – gdyby miały się one znaleźć w PDD konieczna byłaby daleko posunięta selekcja materiałów dotykających tego konkretnego tematu.
Przy tym należy sobie zdawać sprawę, że zasadniczo dokumenty dyplomatyczne wydaje się w języku oryginału, tak więc zwykłe tomy „Polskich Dokumentów Dyplomatycznych” są w większości polskojęzyczne, natomiast wskazany tom tematyczny poświęcony konferencji w Paryżu zawiera wiele materiałów w języku francuskim.
„Między Berlinem a Moskwą. Stosunki niemiecko-sowieckie 1939-1941”. Monografia autorstwa dr. Sławomira Dębskiego spotkała się z pozytywnych odbiorem, zdobywając m.in. II nagrodę KLIO w kategorii monografii naukowej (2004) oraz nagroda „Przeglądu Wschodniego” za rok 2003. Spośród innych publikacji, choć także edycji dokumentów, warto wskazać wydany na przełomie 2008 i 2009 roku „Hołodomor 1932–1933. Wielki Głód na Ukrainie w dokumentacji polskiej dyplomacji i wywiadu” (publikacja ta była recenzowana na naszych łamach – przyp. red.). Prawdopodobnie w przyszłym roku wydamy książki dotyczące wojny 1920 roku i stosunków polsko-rosyjskich w tym okresie. Jest jednak jeszcze nieco zbyt wcześnie by informować o szczegółach.
W tym miesiącu ukaże się natomiast tom opracowań polskich i rosyjskich historyków poświęconych przyczynom wybuchu II wojny światowej. Do pracy nad tym tomem zaproszono najwybitniejszych historyków z obydwu stron granicy. Każdy temat będzie osobno omówiony przez Polaka i Rosjanina. Nie chodzi o to, by uzgadniać stanowiska, ale pokazać, jaką wizję ma każda ze stron. Sam nie jestem zwolennikiem harmonizowana interpretacji i szukania jednej właściwej wersji historii.
KJ: Nie jest Pan więc entuzjastą takich projektów, jak np. polsko-niemiecki podręcznik historii?
SD: Jestem sceptycznie do niego nastawiony. Nie protestuję przeciwko podejmowaniu takiej inicjatywy, bo przy jej okazji rodzi się wiele cennych pomysłów. Ale nie da się stworzyć jedynych właściwych interpretacji przeszłości i zamknąć ich w Międzynarodowym Biurze Miar i Wag w Sevres, aby adepci historii przymierzali do nich swoje własne przemyślenia. Natomiast historycy powinni się wymieniać informacjami, wzajemnie inspirować swoimi tezami, wskazywać źródła itd. W tym względzie wspólne publikacje są cenne.
KJ: Jako redaktor portalu internetowego, nie mógłbym na koniec nie zadać pytania o dostępność materiałów PISM w sieci. Jedynie część z nich można ściągnąć ze strony internetowej instytutu, z często ukazującym się „Biuletynem” na czele. Wiele publikacji ma natomiast wyłącznie wersję papierową. Czy planowane są jakieś zmiany w tym zakresie?
SD: Biuletyn ukazuje się 1 do 3 razy w tygodniu, jest to więc rzeczywiście publikacja stosunkowo częsta. Na stronę internetową trafia on z drobnym opóźnieniem, ponieważ mamy listę prenumeratorów, którzy otrzymują go, drogą elektroniczną, w pierwszej kolejności. W serwisie PISM można znaleźć także „PISM Strategic Files” i „Materiały Studialne PISM”. Mamy też podpisaną umowę z portalem The Central and East European Online Library, który udostępnia, oczywiście za opłatą, artykuły z publikacji PISM badaczom z całego świata.
KJ: A co z szerszymi publikacjami? Dla badacza z zagranicy dotarcie np. do „Polskich Dokumentów Dyplomatycznych” na papierze może być dużym problemem.
SD: Obecnie „Polskie Dokumenty Dyplomatyczne” nie są dostępne w sieci, natomiast pomysł stworzenia elektronicznej ich wersji jest niewątpliwie interesujący. Obiecuję go rozważyć.